Wady i zalety „ucieczki” w gotówkę
Duża zmienność na globalnych rynkach kapitałowych, spadki na warszawskiej giełdzie, doniesienia o olbrzymich stratach Deutsche Banku (będących zagrożeniem dla europejskiego systemu finansowego...) i o planach likwidacji banknotów o dużych nominałach – to wszystko razem powoduje, że inwestorzy coraz częściej myślą o „uciekaniu” w gotówkę.
Czy to ma rzeczywiście sens? Przecież to tylko papier...
Pieniądz jest absolutnie niezwykłym zjawiskiem. Jest zarówno środkiem wymiany (środkiem płatniczym), jak i towarem (aktywem). Za jego wynalazców uważa się Fenicjan, jednak najstarsze znane monety pochodzą z Efezu z VII wieku p.n.e.
Kiedyś pieniądz miał realną wartość, bo był powszechnie wykonywany z metali (głównie złota i srebra oraz miedzi). Z czasem jednak, z powodów praktycznych, przestało być wygodne używanie ciężkich monet. Pojawiły się kwity depozytowe, czyli papierowe potwierdzenia od złotników dotyczące ilości pieniędzy posiadanych przez właściciela dokumentu. To był początek historii pieniądza papierowego, który najpierw pojawił się w Chinach. Sakiewki dość szybko zostały zastąpione portfelami.
Problem z obecnym pieniądzem jest taki, że nie tylko nie ma on wartości realnej (przecież, gdy trzymamy w ręku 100 zł, to wartość papieru, z którego zrobiony jest ten banknot, jest nieporównywalnie mniejsza...), ale i tak naprawdę nie jest kwitem upoważniającym do odbioru z banku centralnego towaru o realnej wartości (np. złota). Współczesny pieniądz jest, bowiem pieniądzem fiducjarnym, czyli niemającym oparcia w realnych aktywach.
Dowód? Zerknijmy po prostu na Polskę. W listopadzie 2015 roku podaż pieniądza M1 (gotówka w obiegu plus depozyty w bankach) wyniosła 677 mld zł. Na koniec tego samego miesiąca rezerwy NBP sięgały 395 mld zł. To oznacza, że 282 mld zł znajdujące się na lokatach i w portfelach Polaków nie mają pokrycia w złocie i walutach znajdujących się w skarbcu banku centralnego... (Tak przy okazji: w lutym 2016 roku NBP miał złoto o wartości 16,3 mld zł, co stanowiło ledwie 4,1 proc. rezerw). Podobnie jest na całym świecie.
W dodatku, w ostatnich latach, banki centralne, w szale stymulacji gospodarki, znacząco zwiększyły bazę monetarną (czyli podaż pieniądza). To zjawisko ma szczególnie zatrważające rozmiary w USA.
Aż dziw bierze, że tzw. „luzowanie ilościowe” (kilka programów QE począwszy od jesieni 2008 roku) na tak dużą skalę nie wywołało jeszcze hiperinflacji (czyli niezwykle szybkiej utraty wartości pieniądza). Ekonomiści i analitycy znajdują różnorakie odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się dzieje. Jedną z najprostszych jest ta, że sporo pieniędzy trafiło na amerykańską giełdę, na której od marca 2009 roku trwa hossa. Poza tym zapasy gotówki amerykańskich firm są kolosalne (np. sama firma Apple miała pod koniec 2013 roku 159 mld USD rezerw gotówkowych, więcej niż większość krajów świata).
I tu dochodzimy do podstawowego problemu związanego z „ucieczką” w gotówkę. Nie dość, że papier można łatwo uszkodzić – a więc przechowywanie większej jej ilości wiąże się z dodatkowymi kosztami zakupu sejfu (czy chociażby kasetki żaroodpornej) – to jeszcze w dodatku może przyjść hiperinflacja, która dosłownie w mgnieniu oka pożre oszczędności...
Pamiętajmy, że obecna sytuacja, w której coraz więcej banków centralnych utrzymuje ujemną główną stopę procentową (m.in. Japonia, Dania, Szwecja) jest absolutnie unikalna w skali historycznej. Tak jak obecne poziomy inflacji. Wystarczy popatrzeć, jak dużo poniżej historycznej mediany stopy inflacji jest obecny wskaźnik dla USA (wykres 3). W Niemczech mediana (liczona dla lat 1950-2016) jest na poziomie około 1,5 proc., a we Francji na poziomie blisko 5 proc. To oznacza, że naturalną sytuacją w krajach rozwiniętych jest inflacja wahająca się w przedziale 1,5-5,0 proc. (czyli spadek realnej wartości pieniądza, co roku o właśnie tyle pkt. proc.).
Nawet najwybitniejsi ekonomiści spierają się o to, czy ultra-łagodna polityka pieniężna banków centralnych doprowadzi do hiperinflacji, oraz o to, jak długo banki centralne mogą utrzymywać ujemne stopy procentowe. Nie wiadomo, więc, jak długo stan obecny potrwa. Wiadomo natomiast, że – historycznie rzecz biorąc – istnieją aktywa, które o wiele lepiej niż gotówka przechowują wartość w długim horyzoncie czasowym. Mowa o złocie i innych metalach szlachetnych, dziełach sztuki czy ziemi, czyli o tzw. inwestycjach alternatywnych. One, oczywiście, także mają swoje wady: małą płynność (są trudno zbywalne), a w krótkich okresach mogą cechować się dużą zmiennością cen.
Istnieją jednak waluty, w których na jakiś czas warto się „chować”. Jedną z nich jest frank szwajcarski. Co prawda mediana stopy inflacji liczona od 1955 roku wynosi dla Szwajcarii 2,5 proc., a bank centralny SNB w ostatnich latach znacząco zwiększył swój bilans, ale jednak waluta Helwetów zachowuje swój status tzw. „bezpiecznej przystani” (safe heaven). W trakcie kryzysu z lat 2007-09 oraz głębokiej korekty z III kwartału 2011 roku wywiązała się z tej roli wzorowo.